I znowu przyszło mi zrobić przysłonę, teraz do Sutter Stella 450mm. Tym razem było ciut łatwiej, ponieważ nie było jej wcale więc mogłem zrobić ciut większe piny tak by mi było łatwiej je zakuwać. Tradycyjnie zacząłem od rysunków i symulacji zamykania listków.
Tradycyjnie wysłałem rysunki na waterjet i wycięto mi wszystkie listki i pierścienie.
Mając już poprzednie doświadczenia udało się to zrobić szybciej i lepiej. Przede wszystkim zmieniłem kolejność niektórych operacji. Wcześniej najpierw zakuwałem nity a potem czerniłem blaszki, tym razem zrobiłem na odwrót. Ponieważ piny były większe od poprzednich, zakuwanie poszło znacznie szybciej, niemniej nadal było dość mocno upierdliwe. Mam już w głowie pomysł jak zakuwać je w inny szybszy i łatwiejszy sposób. Ale to może za jakiś czas. Na pewno nie teraz.
Pierścień stały trafił na tokarkę i potem na frezarkę, gdzie otrzymał docelowy kształt z wyfrezowaniem pod dźwignię napędu przysłony.
Można było już montować listki w pierścieniu
I zamknąć całość pierścieniem ruchomym i dekielkiem blokującym. Widoczne na zdjęciu śrubki finalnie zostały zamienione na nity rurkowe.
Całość została poczerniona i zamontowana w obiektywie, który służy koledze do dziś i wygląda i pracuje tak:
Jakiś czas temu (ze 2 lata będzie) kupiłem sobie oryginalny XIX wieczny aparat 10×12 cali, ale bez kasety. Mocowanie matówki miał nieco dziwne więc stara kaseta nie chciała się wpasować, choć pewnie dałoby radę ją upchnąć, gdyby mi się bardziej chciało rzeźbić. Stwierdziłem, że zamiast przerabiać kasetę starą, styraną kolodionem i azotanem srebra, lepiej zrobić sobie nową.
Rozpocząłem od modelowania 3D poszczególnych elementów. Czego wynikiem były rysunki wykonawcze i złożeniowe kolejnych sekcji. Rama, szyber itp. Po złożeniu modelu wyglądał on następująco.
Zleciłem wykonanie elementów, na bazie rysunków w stolarni. Postanowiłem, że całość będzie z dębiny z uwagi na jej właściwości, które powodują, że gdy zamoknie nie gnije. :). Jedynie szyber będzie zrobiony ze sklejki.
Całość posklejałem, pomalowałem bejcą mahoniową i powlokłem kilkoma warstwami politury szelakowej. Teraz cieszę się w pełni sprawnym aparatem z XIX wieku. W tandemie z obiektywem L.A. Verne Paris ze swirl’owym bokeh jest przekozacki 🙂
tak, wiem, że w aparacie zdjęcie powinno być do góry nogami 😛
Procesor ów towarzyszy mi w mojej fotograficznej przygodzie od ponad 10 lat. Jest na prawdę wspaniałym narzędziem, które przez ten czas troszkę zaniemogło. Przyczyną obecnej niemocy był incydent, który miał miejsce jakieś 2 lata po zakupie sprzętu. Incydent niegroźny, wydawałoby się, aczkolwiek, jak sie później okazało, nawarstwiający problemy sukcesywnie. Incydentem tym było zablokowanie się ruchomej dyszy wtrysku chemii do koreksu. Normalnie przy wkładaniu tanku do procesora należy odciągnąć dźwignię, która cofa dyszę, chowa ją lekko w obudowę, by można było ów koreks położyć na ślizgach. Po zwolnieniu dźwigni, dysza wsuwa się lekko w otwór w tanku do wywoływania. Przy próbie odblokowania kawałek dyszy się złamał. Niewielki kawałek wielkości 6-8mm. Okazało się jednak, że dysza pozostała na tyle długa, że sięgała do otworu w tanku. Uznałem, że skoro dysza sięga do tanku, chemia się do tanku wlewa normalnie to problem nie jest problemem. Zapomniałem o tym na kolejne kilka lat, gdy nagle, po włączeniu procesora pojawił się błąd pozycji. Nie bardzo wówczas wiedziałem, o co kaman. Postanowiłem rozebrać dolną część i sprawdzić co w trawie piszczy. Okazało się że wysunęłą się jedna śrubka blokująca talerz zbierania chemii i zamiast talerza blokowała obrót całego kolektora chemii, powodując bład. Śrubkę wyczyściłem wkręciłem i zadowolony złożyłem procesor. Niemniej procesor zaczął spuszczać chemię innymi niż zwykle wężami. Wywoływacz przewodem od utrwalania, drugi wywoływacz wężem pierwszego a utrwalacz wężem wywoływacza drugiego. Wypłukałem węże, zmieniłem naklejki i odpuściłem temat. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego razu wyjąłem z procesora slajd który był absolutnie przeźroczysty. Szybka diagnoza i widzę, drugi wywoływacz nadal jest w zbiorniku, czyli nie wziął udziału w procesie. Pierwszy wywołał obraz srebrowy, drugi nie zrobił nic bo został w zbiorniku, a utrwalacz odbielający spłukał obraz srebrowy i tyle z fajnych slajdów. Tego było za wiele, postanowiłem coś z tym zrobić. Ponownie rozebrałem procesor od strony Divider Module, czyli kolektora chemii, który służy też jako dystrybutor powietrza pompującego chemię z tanków do koreksu. Wymieniłem zardzewiałą sprężynkę, która dociskała dysk dystrybutora powietrza, odnotowałem ślady korozji wewnątrz urządzenia na metalowych wspornikach. Korozja spowodowana zaciekami chemii z właśnie uszkodzonej, złamanej dyszy. Potem przeczyściłem całość wewnątrz. Uznałem, że skoro aktualnie robię mało slajdów, i BW (przesiadłem się na kolodion) to samo czyszczenie wystarczy. Nie chciałem rozbierać całości do renowacji. Po pierwsze nie było to wtedy priorytetem, a po drugie ogrom pracy, jaki tam się kreował, był mocno zniechęcający. Złożyłem procesor. Dorobiłem z rurki pvc brakujący kawałek dyszy i slajdy znów były ładne. Do czasu, aż nie wywołałem dwóch batchów slajdów jeden po drugim. Pierwszy batch był idealny, drugi miał dziwne kolory. To oznaczało, że gdzieś następuje kontaminacja kąpieli. Wykluczyłem wnętrze procesora, bo pierwszy batch był w porządku. Podejrzenia znowu padły na dyszę podającą chemię. Dorobiona z rurki tulejka dyszy nie odprowadzała resztek chemii po zakończeniu wtaczania jej do koreksu. To powodowało, w wywoływaniu kolejnego batch’a, zanieczyszczenie kąpieli wywoływacza FD wywoływaczem CD. Niestety naprawa musiała poczekać kolejne 2 lata zmian w życiu, remontu domu itp. Teraz jednak wróciłem do remontu procesora, przy okazji organizowania nowej ciemni. Rozebrałem go ponownie i załamałem ręce. Pracy jeszcze więcej niż poprzednio. Korozja się pogłębiła.
Ponieważ złamanej części dyszy, nigdy nie zatrzymałem, nie wiedziałem jak jest do końca skonstruowana. Nie wiedziałem, jak działa to odprowadzanie resztek chemii po wtłoczeniu jej do koreksu. Znalazłem w necie na jednym forum zdjęcie modułu dyszy i porównałem z tym co zostało z mojej. Zdecydowałem się na wymianę, niemniej nie ma takich na rynku, a Durst już nie ma części zamiennych. Pozostało dorobienie. Albo frezowanie CNC lub druk 3D. Druga opcja wydaje się ciekawsza, bo szybsza i tańsza w realizacji. Na podstawie złamanej dyszy z mojego procesora i zdjęć w internecie wykonałem model 3D tej części. Do tego procesu użyłem darmowego oprogramowania 3d CAD -> FreeCAD. Polecam ten soft, który jest rozwijany przez ludzi z wiedzą techniczną, mechaniczną, budowlaną, CNC itp. Program posiada wiele możliwości, wiele workbench’ów czyli modułów pracy. Jest na prawdę fajny i na potrzeby takie jak moje w zupełności wystarczający. To w nim zaprojektowałem swojego czasu aparat o formacie płyty 50x50cm.
Złamana, wymontowana z procesora dysza
Szkic nowej dyszy (3D)
Zleciłem drukowanie modelu w lubelskiej firmie. Czekając na druk, odnowiłem wszystkie skorodowane blaszane elementy procesora. Po usunięciu rdzy (aż dziwne, że nie zrobiono tego z blachy nierdzewnej, tak jak wszystkie śruby) i zdjęciu starej powłoki lakierniczej, pomalowałem elementy czarną matową farbą dwukrotnie. Teraz prezentują się wspaniale i myślę, że są zabezpieczone przed ewentualną korozją na najbliższe kilka lat pracy, choć nie planuję ponownie łamać dyszy :).
Elementy blaszane po renowacji
W tym samym czasie rozebrałem na części i zrobiłem czyszczenie całego modułu Dividera (Divider Module). Usunąłem depozyty rdzy po skorodowanej śrubie i z nadgryzionej korozją osi talerza. Wymieniłem osłonę sprężynki. Wygląda w dechę 🙂
Dodatkowo zacząłem składać moduły, które rozebrałem do renowacji blaszanych elementów ich konstrukcji. I tak po kolei poskładałem wszystkie elementy i pozostało czekanie na dostawę wydrukowanej dyszy podawania chemii. Podczas czekania wymieniłem silikonowe węże dividera i opisałem je ładnie nowymi oznaczeniami FD, CD, BX oraz odpowiednio 1, 2, 3.
W końcu odebrałem wydrukowaną dyszę podawania chemii. Uwielbiam te chwile, kiedy narysowane lub zaprojektowane przeze mnie detale, finalnie stają się materialne. To wtedy czuję jakby spełnienie. Wręcz kocham ten moment, kiedy trzymam po raz pierwszy w rękach element, który jeszcze kilka chwil temu, był tylko zbiorem myśli, które potem zrzuciłem w postaci płaszczyzn do komputera. Fascynujące uczucie.
Porównanie nowej (lewa) i starej, połamanej dyszy (prawa).
Niestety, okazało się, że druk 3D w technologii FDM nie do końca nadaje się do drukowania szczelnych elementów. Pierwsza dysza przepuszczała ciecz otworami montażowymi, druga, poprawiona, całą tylną ścianą. Nie mogłem pozwolić sobie na jakiekolwiek nieszczelności, bo jeśli dysza przecieka przez ścianki to pewnie też i przez kanały na chemię, co spowoduje na 100% kontaminację kąpieli, a to prosta droga do źle wywołanych slajdów.
Inna opcją było frezowanie dyszy na obrabiarce CNC, ale okazało się mocno drogie, niemal tyle co zapłaciłem 10 lat temu za cały procesor. Zaprojektowałem dyszę z elementów spawanych, ze stali 304, ale pomysł tez upadł z uwagi na pracochłonność operacji i dość duży koszt wycięcia wszystkich elementów i samego spawania. Kolejna idea to druk 3d w technologii SLA, utwardzana światłem lasera żywica, która na pewno byłaby „szczelna”, ale z uwagi na już zainwestowane środki, to rozwiązanie okazało się na tyle drogie, że cały plan przestałby być rentowny. Wpadłem na pomysł zatulejowania dyszy. Zwykle tulejuje się otwory, by poprawić ich średnicę. Ale kto powiedział, że nie można zatulejować wałka? Wymyśliłem więc, że starą dyszę przetoczę (mam dostęp do tokarki) do średnicy umożliwiającej założenie protezy części, która była złamana, w postaci właśnie tulei. Problemem było jedynie ustawienie osi dyszy w osi wrzeciona, co wymagało wykonania przyrządu, uchwytu.
Dysza w uchwycie (biała tarcza) pozwalającym na ustawienie w osi wrzeciona
Po wytoczeniu dyszy, wydaje się ona cieniutka, niemniej proteza która będzie tam wklejona załatwi temat. Dysza będzie zregenerowana, niemal jak nowa.
Rysunek wykonawczy tulei (protezy)
Po zdobyciu materiału wytoczyłem i wyfrezowałem rzeczoną protezę z zachowaniem dość ciasnego pasowania, tak by można było zastosować starą zasadę, że „dobry klej trzyma gdy go ni ma” :). Proteza wygląda bardzo niepozornie. Wręcz brzydko 🙂
Proteza (tuleja) dyszy,
Potem skleiłem odpowiednim klejem całość. Obawiałem się klejenia klejem szybkim niemniej taki był polecany do tego typu materiału. Musiałem bardzo dokładnie ustawić prostokątny otwór zrzutu pozostałości chemii. Udało się 🙂
Kompletnie zregenerowana dysza Supply Module
Supply Module został wyjustowany z koreksem, tak by nie pracował pod kątem. Całość wygląda jak nówka sztuka.
I tak zakończyłem regenerację dyszy i naprawę procesora. Sprawdziłem go na wodzie i wygląda na to, że będzie gitara. 🙂 Procesor czeka na jutrzejsze wołanie 🙂
Rozpocząłem oczywiście od rysowania w CAD. Powstały rysunki techniczne lisków i pinów oraz pattern na water jeta.
Rysunek projektowanego listka przysłony
Wycięto mi blaszki wodą w ilości ciut większej niż potrzebowałem bo blaszki łatwo uszkodzić i wolałem nie zostawać bez jednej, ostatniej, potrzebnej do złożenia całości. Mogłem przystąpić do pracy nad toczeniem pinów. Rożnica między sposobem pracy wtedy i teraz była taka, że w Tessarze mogłem zrobić piny dowolnej średnicy, wygodne dla mnie, a tutaj musiały być bardzo małe, tak by wpasowały się w już istniejące rowki i otwory w istniejących pierścieniach napędu przysłony obiektywu.
Istniejące pierścienie napędu przysłony.
fot. Denis Krieg
Musiałem zrobić ich 46 z uwagi na ilość listków (23 <- by the way numer M. Jordana, którego uwielbiam od młodości)
Filmik pokazujący całość toczenia jednego pina.
Jak widać, wielkość tych pinów, a w zasadzie małość jest imponująca.
Po montażu pinów w listkach za pomocą impulsatora dynamicznego z naprowadzaniem drewnianym potocznie zwanym młotkiem można było je chemicznie poczernić.
I zamontować w pierścieniach i w obiektywie…
Mam nadzieję, że przysłona będzie długo służyć koledze i dzięki niej wpadnie na materiał światłoczuły tyle światła ile potrzeba 🙂
Niedawno pisałem o tym, że robię aparat 50×50 cm. Zacząłem od projektowania w 3D. Teraz przyszedł czas na pokazanie całości po wykonaniu. Złożenie wszystkiego zajęło sporo czasu. Myślę jednak że warto było.
Wpadłem na pomysł, żeby zbudować kamerę na płyty w rozmiarze 50×50 cm. Tak wielkiej kamery jeszcze nie budowałem. Największym wyzwaniem był wymóg składanej podstawy. W założeniu miała mieć 60 cm oraz 150cm w stanie rozłożonym. Dość długo wymyślałem kinematykę składania ramy, próbując zmieścić listwy i koła zębate w małej przestrzeni, a całość zrobić na tyle sztywną, żeby przy rozłożeniu do maksymalnego rozmiaru nie trzęsła się jak osika bez wiatru i z uwagi na ciężar własny nie połamała się. Konstrukcja miała więc być sztywna, wytrzymała i ruchoma. 🙂
Podstawa złożona (minimum)
Podstawa rozłożona (maximum)
Potem przyszedł czas na zaprojektowanie standardów, przedniego z możliwością tilt/rise/fall/shift/swing. Tutaj też z pomocą przyszło oprogramowanie CAD 3D. Powstały modele 3D, rysunki wykonawcze i złożeniowe, na podstawie których powstał cały kompletny przód aparatu.
Przedni standard bez obiektywu w widoku z przodu
To samo było z tylnym standardem. Zaprojektowałem go z możliwością tilt/swing i własnym systemem zatrzasku ramy matówki i kaset.
Tylny standard ze zdejmowanym zespołem matówki w widoku izometrycznym
Przedni standard posiada możliwości przesunięcia płyty z obiektywem w górę i w boki. Przesunięcia około 60mm. Niemniej większe przesunięcia umożliwia sama konstrukcja wózków standardów. Pochylając przedni i tylny standard do przodu (tilt) i ramę główną to tyłu o ten sam kąt, możemy uzyskać przesunięcie rise/fall, które jest ograniczane tylko miechem i wielkością koła obrazowego. To samo z przesunięciem w bok (shift).
Kaseta była nie mniejszym wyzwaniem. Zrobiłem 2 kasety jedną na płyty 50x50cm, a drugą na płyty 40x50cm i 50x40cm czyli ze zmiennością orientacji płyty wewnątrz samej kasety, z uwagi na niemożność zmieniania położenia tylnego standardu w osi obiektywu. Wówczas zmieniłem też projekt samej matówki, by linie jej podziału odpowiadały formatowi 40×50 cm i 50x40cm. Teraz wiedząc jak jest zorientowana płyta w kasecie można będzie dobrze skadrować obraz na mojej matówce, bez niespodzianek, ze coś się nie załapało, albo że za dużo weszło w kadr. Może przy następnym projekcie zrobię możliwość obracania kaset. Ale czas pokaże.
Kaseta na płyty z wysuwanymi szybrami w widoku izometrycznym
Całość została złożona, zmontowana, zaopatrzona w odpowiednie okucia i listwy z anodowanego na czarno aluminium. Napędy z kół ręcznych napędzają wszystko za pomocą kół i listew zębatych.
W następnej części pokażę już finalnie złożony i działający aparat. Stay tuned.
Dawno nie pisałem nic na blogu, ale to z uwagi na inne życiowe wyzwania. Kupiłem swego czasu z apratem obiektyw Petzval, który był obiektywem projekcyjnym, z zawsze w pełni otwarty (brak slotu na waterhouse stops). Obiektyw dał się zamontować bez przerabiania do aparatu Bronica S2A. Pasował gwintem do helicoida.
Szkiełko pięknie swirlowało na formacie 6×6.
Niestety modelka zmieniła zdanie i nie można pokazać jej wizerunku, ale przecież o swirl chodzi a nie o twarz 🙂
Powstał pomysł, by podpiąć je do Bronica SQAi. Widzę już wrzask sceptyków, którzy mówią, że przecież obiektyw do SQAi ma mieć migawkę bo inaczej pupa niemowlaka. Owszem obiektyw rzeczony mgawki nie posiada, ale od czego są inne sprzęty pomagające naświetlać. Szary filtr, który wydłuży czas naświetlania do wartości możliwej do osiągnięcia dekielkiem, albo migawkę przedobiektywową Thornton Pickard 🙂
Zaczęło się od zaprojektowania tulei pośredniej.
I jej wytoczenia. Dodatkowo wygrzebałem z szafy stary, ocalały bagnet od szkła Zenzanon PS40/4, który odszedł do doliny śmierci po pewnym idiotycznym wydarzeniu.
Wszystko połączyłem w całość za pomocą magicznych śrubek i oto ukazał się moim oczom wspaniały mosiężny petzval, który podpięty do SQAi jest w dechę hipsterski 😉
Ma nawet piękną czerwoną kropkę jako znacznik zakładania do bagnetu aparatu.
Podpięty do pięknego aparatu wygląda nawet nowocześnie 😉
Zapraszam do kontaktu, jeśli ktooś chce coś podpiąć do aparatu a nie wie jak 😉
Często ludzie, którym robię zdjęcia pytają mnie jak oprawić takie szkiełko, żeby ładnie sie prezenowało. Opowiadam im wówczas o historycznych ramko szkatułkach, by wiedzieli, że kiedyś nawet zwyczajna ramka na zdjęcia była swego rodzaju dziełem sztuki. Nie to co dzisiejsze antyramy. Ramko szkatułki to takie pudełeczka książkowe z wytłoczonym na okładce wzorem, w środku zaś powleczone aksamitem lub innym fajnym materiałem. Zdjęcie w tej szkatułce zazwyczaj było umiesczone za mosiężną ranką z blaszki z wytłoczeniami. Oczywiście, w zależności od okresuu wykonania, wzornictwo było różne. Z resztą po wzornictwie tych mosiężnych ozdób można w przybliżeniu datować zdjęcia schowane w takiej szkatułce. Owe opakowanie miało kilka warstw. Do szkatułki na dno wkładano czarny papier, lub czarny aksamit lub jedwab (by z negatywu kolodionowego wydobyć pozytyw). Potem wkładano szklane zdjęcie emulsją do góry, czyli w stronę patrzącego, po czym kładziono ozdobną ramkę mosiężną z róznymi ornamentami. Na ramkę nakładno ochronne szkło i brzegi całości „owijano” w mosiężną ramkę – klamrę. Tak przygotowane zdjęcia w ramko-szkatułkach albo noszono przy sobie, jeśli były to zdjęcia w mniejszych formatach, lub stawiano np na kominkach czy komodach.
Dziś ludzie niekoniecznie chcą zapłacić za taką oprawę swojej fotografii, dlatego też opiszę tu sposób, który stosuję na swoje oprawy wystawowe. Polecam ten sposób oprawy również moim modelom i modelkom. Nie ma to jak ładnie oprawione zdjęcie na ścianie.
Musimy mieć ramę z surowego drewna, można je kupić na allegro. Rozmiar ramy proponuje by był proporcjonalnie większy od zdjęcia. Np. dla zdjęć 30x25cm dobieram ramy o rozmiarach wewnętrznych rzędu 40x35cm, po to by zostało miejsce na „oddychanie” zdjęcia w rzeczonej ramie. Do takiej ramy docinam ze sklejki plecy i montuję w ramę. Całość maluję na kolor czarny niepełny, tzn taki spod ktrego wystają słoje drewna. Potem kładę w środek szklaną płytą i ustawiam idealnie w środku, tak by z każdej strony oddech był taki sam. Zaznaczam w narożnikach miejsca na wywiercenie otworów montażowych. Wiercę otwory adekwatne do wcześniej zakupionych śrub mosiężnych z nakrętkami. M4 w zupełności wystarczą. Kładę płytę, wkręcam sruby tak, by ich łby blokowały szkła przed wypadnięciem z ramy. Dokręcam od tyłu nakrętki i cieszę się z udanie oprawionego zdjęcia.
Długa przerwa panowała ostatnio na blogu. Takie życie, jak mawiają najstarsi górale z Pomorza. Dużo zmian na lepsze, żadnej na gorsze, więc chyba jestem usprawiedliwiony.
Jakiś czas temu prowadziem dla Studium Fotografii ZPAF w Warszawie warsztaty z procesu Mokrej Płyty Kolodionowej. Warsztaty jedodniowe, mające na celu ukazanie osobom zainteresowanym procesem, na czym on polega, jak się go wykonuje, co można dalej z takim szkiełkiem wyjętym z aparatu zrobić. Całość zrobiliśmy w ZPAF w Warszawie na pl. Zamkowym, gdzie jest dobrze wyposażona ciemnia. Na tarasie za budynkiem zorganizowaliśmy na prędce atelier ze światłem dziennym, by jak najlepiej oddać klimat ówczesnej XIX wiecznej fotografii.
Zacząłem od przedstawienia się po czym od razu rozpoczęliśmy szybki rys historyczny procesu, a zaraz potem opowiedziałem o jego etapach, potrzebnych odczynnikach, pułapkach, wadach i zaletach. Uwielbiam patrzeć na słuchaczy, którzy z niedowierzaniem słuchają, że można zrobić zdjęcie na szkle i to w tak banalnie prosty sposób jakim jest mokra płyta kolodionowa.
Przystąpiliśmy do pierwszych zdjęć. Oczywiście na początku, jak zawsze, zrobiłem zdjęcie pokazowe, a potem z każdym kursantem przeszedłem pełny proces zdjęciowy od oblania kolodionem do utrwalenia obrazu.
Ryj mój kaprawy na szkle pokazany 😉
Później każdy z obecnych coraz mniej potrzebował mojej pomocy, a ja mogłem skupić się nad wymyśleniem niespodzianki dla uczestników warsztatów. Ponieważ zdjęcia robiliśmy na szkle bezbarwnym, postanowiłem, że po zrobiebieniu przez wszystkich ujęć i ich wysuszeniu, wykonamy odbitki na papierze barytowym. Nie była to wprawdzie albumina, ale chciałem pokazać, że można bez więksych ceregieli zrobić odbitkę stykową nawet na normalnym, współczesnym papierze fotogrficznym.
stykówki z negatywów 5×7 cala,
Ogromne podziękowania za możliwoość przeprowadzenia tych warsztatów przesyłam Pani Jolancie Rycerskiej, prezes ZPAF, oraz Mateuszowi Skoniecznemu, Łukaszowi Gietce i Gregowi Ostrowskiemu.
Projekt „Przeszłości Szepty Niezwykłe” jest próbą odtworzenia XIX wiecznych obrazów i plenerów miast, majątków ziemskich, pałaców wraz z ich mieszkańcami i gośćmi. Nasi bohaterowie zostają dzięki technice zdejmowania obrazu z natury metodą mokrego kolodium (z 1851 roku) oraz dzięki stylizowanym strojom i rekwizytom przeniesieni do XIX stulecia. Dodatkowo, każda zdjęcie z natury na szklanej tafli opisane jest mniej lub bardziej wyimaginowaną historią, która dopełnia treść obrazu i jednocześnie jest wyobrażeniem autora „kogo takie zdjęcia z natury mogłyby w przeszłości przedstawiać”.
O wystawie, zorganizowanej przez Zamojskie Towarzystwo Fotograficzne, rozmawialiśmy dość długo. Zaczęło się wszystko od pokazania kilku płyt w czasie jednego ze spotkań ZTF jeszcze w 2014 roku i warsztatów jakie zrobiłem z techniki Mokrego Kolodionu członkom towarzystwa. Wtedy powstał pomysł pokazania prac z projektu szerszej widowni, ale nie było jeszce odpowiednio dużo materiału, potem nie było czasu żeby to wszystko spiąć w jedną całość. W końcu się udało zgrać czasoprzestrzenie i zsynchronizować zegarki atomowe, czego efektem było ustalenie czasu i miejsca 🙂
Do wystawy wybrałem 16 zdjęć, które oprawiłem w piękne sosnowe, malowane ciekawą farbą ramy. Pierwotnie oprawy miały być czarne hebanowe, jednakże, po pomalowaniu ich rzeczoną „hebanową” farbą okazało się, że kolor ten to nawet w pobliżu hebanu nie leżał. I bardzo dobrze się stało, bo dzięki temu uzyskałem fakturę słojów sosny na czarnych ramach co zdecydowanie poprawiło mi humor, a po zobaczeniu finalnego efektu malowania próbnego pierwszej ramy, uznałem, że pierwszy pomysł był nietrafiony.
Przygotowania do wystawy zbiegły mi się z opóźnionym remontem w domu do było tragicznie w skutkach dla remontu :). Powoli, ale skutecznie, pomalowałem ramy i plecy ram wspomnianym, czarnym mazidłem, nawierciłem otwory pod mocowanie płyt, zmontowałem całość i rozpocząłem montowanie zdjęć.
Oprawione zdjęcia zawieźliśmy do Zamościa, gdzie w kilkadziesiąt minut powiesiliśmy je w galerii i czekaliśmy w kawiarni, rozprawiając o stanie teraźniejszej fotografi, na rozpoczęcie wernisażu.
A wernisaż, jak to wernisaż, dużo ludzi, dużo wina, dużo pytań i odpowiedzi. Ciekawie było bardzo. To bardzo budujące dla autora, gdy ludzie są naturalnie zainteresowani tym co robi, jak robi i skąd się wziął pomysł na tego typu projekt. Zazwyczaj pada pytanie, po tym jak goście przeczytają zakładkę „o mnie” w folderze wystawy, jak godzę bycie inżynierem mechanikiem z tego typu fotografią, twierdząc, że to niesamowite, połączyć w zainteresowaniach zero jedynkowy świat mechaniki z wielotonowym światem fotografii. Nie wiem jak mi się to udało, ale działa więc nie ruszam, by nie zepsuć 🙂
Ok, starczy gadania. Poniżej zdjęcia z wernisażu.
i na koniec ja. Cały na biało 😀
Dziękuję Zamojskiemu Towarzystwu Fotograficznemu za zorganizowanie wystawy i za wspaniałe przyjęcie mnie pod skrzydła Galerii. Mam nadzieję, że wkrótce znów sie spotkamy. 🙂 Zapraszam wszystkich do śledzenia fanpageu projektu „Przeszłości Szepty Niezwykłe” gdzie publikujemy nowe zdjęcia i nowe historie o naszych bohaterach.
Najnowsze komentarze