Lipiec 1866
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1865 roku, lubelski fotograf otrzymał list z zapytaniem, czy można przyjechać w letniej porze na zdjęcie kilku portretów z natury za pomocą światła, kolodium i kamery ciemnej. Odpisawszy zaproszeniem do wizyty w atelier, oczekiwał spokojnie przybycia panienki z dalekiej Silesii. Nastał parny i gorący lipiec, zupełnie zwyczajny jak się mogło wydawać, choć bliżej mu było do sierpnia. Koleją żelazną na dworzec w Lublinie owa panienka przybyła, by tam zostać osobiście przez fotografa powitana. Powozem zaprzęgniętym w białego konia, pojechali do atelier dziennego, gdzie przyszło im utrwalać obrazy. Atelier znajdowało się za domem, można było do niego wejść od frontu i przez ogród z tyłu. A ogród o tej porze roku przepięknie zapachem swój przepych okazywał.
Fotograf płytę pierwszą przygotował, płytę na której osiadłe, na światło podatne kryształy srebra pragnęły być wystawione na działanie odbicia panienki przepuszczonego przez szklane oko obiektywu Petzval’a. Już za chwilę, już za kilka chwil fotograf odsłoni zamkniętą w drewnianej kasecie szklaną taflę, by później, uprzedziwszy panienkę o konieczności pozostania w bezruchu, odkryć zasłonę obiektywu, przez kilka sekund na działanie odbicia panienki z Silesii wystawić srebrne kryształy, zawieszone w szaro kremowej mazi, przyklejonej z lekka i delikatnie do szklanej tafli. Obraz został zdjęty, aczkolwiek wciąż niewidzialny dla oka ludzkiego, wciąż schowany w zamkniętej, szczelnej od światła kasecie aparatu. Fotograf bardzo rzadko klientów swoich do ciemnicy zabiera, by pokazać kawałeczek swojego warsztatu. Tym razem postanowił zrobić wyjątek, sam nie wiedział dlaczego. Panienka uprzedzona została, że chemikalia wszelakie używane do zdejmowania obrazów z natury są albo bardzo w zapachu nieprzyjemne, albo trujące wielce i lepiej ich nie kosztować ani też nie dotykać, bo przykładem pierwszym z brzegu pokazując, taki saletran srebra zabarwić wszystko na czarno potrafi, a wywabić go trudno niezmiernie, a czasem i niemożliwie. Zniknęli więc w ciemnej pracowni, gdzie przy blasku świecy, fotograf wyjął z kasety kremową taflę szklaną i wziąwszy flaszeczkę z witrynolem żelazowym w sekretnej cieczy rozpuszczonym oblał płytę butelczyny zawartością, co niemal natychmiast spowodowało, że kremowa maź zamieniać się zaczęła i wyraz negatywu do tej pory utajony, zamknięty cicho w tafli, na świat rodzić się zaczął. Później cyjanek potasu zjadał niezmienione światłem partie obrazu, odkrywając zamknięty wewnątrz pozytywowy widok.
Gdy tylko werniks, wspaniale pachnący z domieszką olejku lawendowego, na obraz wylany został, a nadmiar tegoż spłynął powoli do fiolki, obraz ustawiony do wyschnięcia został.